Musimy ocalić świat

Gdy zestawi się ze sobą ośmiobitowe Kanto z 1998 r. z przepięknie animowanym, trójwymiarowym Kanto z "Pokemon Let’s Go: Pikachu / Eevee” nie sposób odnieść wrażenia, że jest się świadkiem czegoś
"Pokémon: Let's Go, Eevee!" - recenzja
Osiemnaście lat temu jedna ze stacji telewizyjnych na zawsze odmieniła życie polskich dzieciaków. Wszystko za sprawą "Pokemonów". Podwórka pustoszały w godzinach emisji, w szkołach zaś kwitł handel naklejkami z gum i tazosami z paczek czipsów. Dostęp do gier Nintendo nie był wtedy tak szeroki, jak dziś, więc dla niektórych anime było jedyną okazją do zapoznania się z losami ślamazarnego trenera, jakim był Ash Ketchum. Ci zaś, którym los sprzyjał trochę bardziej, mogli od razu położyć swoje ręce na "Pokemon Yellow". Grze, która wraca do nas w odświeżonej wersji, dokonując kolejnej rewolucji w ujarzmianiu kieszonkowych potworków.



Gdy zestawi się ze sobą ośmiobitowe Kanto z 1998 r. z przepięknie animowanym, trójwymiarowym Kanto z "Pokemon Let’s Go: Pikachu / Eevee" nie sposób odnieść wrażenia, że jest się świadkiem czegoś wielkiego. I nie chodzi tu nawet o postęp technologiczny, ale chociażby o fakt, że pomimo upływu czasu wciąż darzymy wielkim sentymentem to, z czym zetknęliśmy się jako dzieciaki. Znów wcielamy się w rezolutnego dziesięciolatka, który zależnie od wersji gry wyrusza w podróż z Pikachu lub Eevee, by pokonać Elitarną Czwórkę, rozprawić się z Zespołem R i uzupełnić Pokedex o 151 stworków z pierwszej generacji. Wyjadacze serii nie będą specjalnie zaskoczeni tym, co przygotowali dla nich magicy z Game Freak, bo fabularnie to wciąż ta sama gra, z którą mieliśmy do czynienia w czasach szczenięcych. Nie ma jednak lepszej okazji do wprowadzenia kolejnego pokolenia w świat pierwszej generacji, która sprawiła, że miliony zapragnęły "złapać je wszystkie".



Towarzyszący mi Eevee okazał się czarującym i zabawnym kompanem. Mimo że interakcje z nim nie są na tak zaawansowanym poziomie jak relacje z koniem z "Red Dead Redemption 2", to karmienie go, ubieranie w ciuszki i codzienna troska sprawiają naprawdę wiele radości i wzmagają poczucie odpowiedzialności za tę kupkę pikseli.

Najistotniejszą zmianą wprowadzoną przez "Let’s Go" jest pozbycie się przypadkowych walk. Legiony Zubatów, Pidgey’ów i Caterpie już nigdy więcej nie będą przeszkadzać graczowi w swobodnej eksploracji świata. Przedstawienie Pokemonów w czasie rzeczywistym nie tylko oszczędza czas potrzebny na unikanie starć, ale wreszcie pozostawia nam realny wybór co do stworków, którym zamierzamy stawić czoła. Zobaczymy więc nie tylko galopujące przez trawę Rapidashe, ale unikniemy szarży Rhydona, czy też schowamy się przed cieniem majestatycznych latających bestii.



Zmienił się również sposób łapania stworków i jest teraz żywcem wyjęty z komórkowego "Pokemon GO". Kolorowe obręcze symbolizują łatwość złapania Pokemona, a swoje szanse zwiększamy odpowiednimi pokeballami i owockami. Praktycznie zrezygnowano ze zbijania punktów życia Pokemonów do zera. Praktycznie, bo spotykając Snorlaxa, legendarne ptaki czy też Mewtwo musimy je pokonać ciągu pięciu minut i dopiero po tym przechodzimy do łapania. Jest to dość kontrowersyjny pomysł, jednak moim zdaniem powoduje on, że zdobywanie nowych stworków nabrało dynamiki. Skostniałe uzupełnianie Pokedexu niejednokrotnie doprowadzało do frustracji, gdy okazywało się, że przedobrzyliśmy z atakiem i nieopatrznie straciliśmy istotnego dla nas zwierzaka.

Nie musimy już korzystać z komputera, by zmieniać skład drużyny. Od tej chwili wszystkie złapane stworzenia mamy przy sobie i możemy nimi swobodnie żonglować, nie tracąc czasu na wędrówkę do najbliższego Pokemon Center. Niechciane Pokemony wyślemy do Profesora Oaka, który w zamian za nie uraczy nas cukierkami zwiększającymi statystyki drużyny. Doświadczenie zdobywamy przede wszystkim dzięki klasycznym walkom z trenerami, ale też dzięki łapaniu nowych Pokemonów. Ich statystyki wpływają na zdobywane punkty, a kolejne kombinacje stworzeń złapanych w ramach jednego gatunku skutkują chociażby zwiększeniem szansy na pojawienie się unikatowych, świecących Pokemonów.



W grze możemy korzystać ze specjalnego, sprzedawanego oddzielnie, kontrolera. Pokeball Plus umożliwia swobodne sterowanie postacią, jednak clue jego funkcjonowania jest łapanie Pokemonów. Gdy obręcz wokół stworka znajdzie się w preferowanej przez nas pozycji, wykonujemy zamach pokeballem. Kontroler zaczyna wtedy brzęczeć, świecić się i wydawać z siebie odgłos złapanego zwierzaka. Używanie akcesorium sprawdza się dobrze w trybie stacjonarnym. O ile tryb przenośny może sprawiać wielką frajdę w warunkach domowych, tak w miejscach publicznych machanie kulką na prawo i lewo może zostać odebrane za dość ekscentryczne zachowanie. Poza klasyczną funkcją kontrolera, Pokeball Plus może przechowywać stworki z gry. Kolejne kilometry przemierzone z kulą powodują przyrost doświadczenia znajdującego się w niej Pokemona. Trzecią funkcją jest możliwość połączenia się z "Pokemon GO". Sparowany kontroler sam będzie kręcił mijanymi PokeStopami i ułatwi łapanie stworków napotkanych w komórkowej grze. 



I tu pojawia się pytanie, czy koniecznie trzeba grać w "Pokemon GO", żeby w pełni cieszyć się Pokemonami na Switchu? Otóż nie. Owszem, mobilna odsłona kieszonkowych stworków pozwala na przenoszenie naszych podopiecznych do dużej wersji gry, jednak w czasach powszechnego dostępu do internetu i szerokiej popularności Switcha możemy uzupełnić Pokedex poprzez zwykłą wymianę ze znajomymi. Póki co powiązania pomiędzy obiema grami są na tyle delikatne, że awersja wielu osób do mobilnej wersji nie rzutuje w żaden sposób na prowadzenie rozgrywki w "Pokemon Let’s Go". Odradzałabym jednak chwilowo próby transferu Pokemonów z telefonów (w szczególności tych z Androidem) na Switcha, gdyż nazbyt często zdarzają się błędy komunikacji, które mogą skutkować permanentną utratą zgromadzonych w "Pokemon GO" stworków.

Gra ma tendencje do spowalniania. Przez całą rozgrywkę spotkałam się z tym problemem w zaledwie trzech miejscach. Jednak zdziwiło mnie to, że lagi były już sygnalizowane w okolicach E3 i gamescomu, a problemów i tak nie naprawiono na premierę. "Pokemon Let’s Go" nie oferuje też żadnego trybu, który mógłby zatrzymać nas przy grze po pokonaniu Elitarnej Czwórki. Poza zebraniem brakujących Pokemonów i walki z Mewtwo, nie czekają na nas żadne niespodzianki. Jedynym wyzwaniem jest starcie ze 151 nowymi trenerami, z których każdy specjalizuje się w jednym gatunku stworka. Tym samym grę możemy zamknąć w 25-30 godzinach.



"Pokemon Yellow" było pierwszą grą z serii, w którą grałam. Spotkanie po latach tria starterów, starcie z Mewtwo, walki o odznaki z Misty i Brockiem sprawiły, że znów poczułam się jak nastolatka. W pewnym momencie przestałam nadążać za kolejnymi generacjami i do kolejnych gier spod znaku Pokemon podchodziłam już mechaniczne, bez większych emocji. Przy "Let’s Go" magia znów zaczęła działać i nie mogłam się oderwać od ekranu, dzielnie polując na brakujące w Pokedexie stworki. Nie zdziwię się, jeśli Nintendo zacznie odświeżać w ten sposób kolejne stare edycje. Jedno jest jednak pewne. Najnowsze Pokemony to idealne preludium przed nadchodzącą w przyszłym roku nową, switchową generacją.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones